piątek, 13 lipca 2012

Potrzebne 5000$!!!

Kaucja się sama nie zapłaci.

Comic-Con!!!

Nasza wesoła kamanda dotarła szczęśliwie do ostatniego punktu programu, będącego zarazem jego gwoździem, czyli na Comic-Con w San Diego.

Wraz z ok. 140 000 innych uczestników (przed którym raz do roku klęka całe San Diego) oddajemy się zatem uniesieniom wywołanym przez tę największą na świecie imprezę popkulturową. Ale więcej na ten temat piszemy na Zakazanej Planecie.



wtorek, 10 lipca 2012

Motele

Dziś śpimy tutaj, mam nadzieję że jest prysznic.

O!

Dro wymyśla to wszystko, my tu jemy to samo co Wy! I więcej energii w komentowaniu proszę, bo zabierzemy się za te wszystkie foczki!!!


Amerykańskie kulinarne doniesienia Dra

Dro-dzy Czytelnicy!
Żyjemy, ale nie jest łatwo. Nie wszędzie w Juesej cywilizacja w postaci internetu dotarła, a jak już necik jest, to trzeba czy trasę przygotować, czy hotele bukować - a potem to już się pada na pysk i oprócz ściagnięcia fot na nic siły nie starcza. Ale post obiecałam, więc musi być - tymczasem szykujcie się Kochani na jakiś wspaniały pokaz po powrocie, który już z wolna obmyślam!

Zatem, kwestia kulinariów - co do których nawet niewtajemniczeni wiedzą, że dość dla mnie jest kluczowa, a w Stanach spodziewałam się najgorszego (zwłaszcza po moich amerykańskich doświadczeniach studenckich sprzed 10 lat) - otóż, nic bardziej mylnego!

HAMBURGERY
Napiszę tak -  dobry burger nie jest zły, wręcz przeciwnie. Klucz dla mnie jest taki - do salmon / chicken / turkey burgera wziąć dodatki warzywne na bogato i ominąć bułkę, która smakuje jak słodkawa wata (a u mnie po zjedzeniu powoduje efekt taki, jakby mnie ktoś rąbnął mocno w mostek). Wołowy burger jest cienkim plastrem mielonego mięsa bez żadnego smaku, więc jakoś na kolana nie powala (cytuję „smakuje jak wieprzowina w drożdżówce”). Watson by się kłócił, no ale on robi podejście pod półkilowca w Fat Burgerze. Moje burgerowe odkrycie: bekon! Bekon jest pyszny!
Bekon rządzi
Watson American Classic


FAST FOODY
Robimy wycieczki po tysiącach sieciówek, nieznanych w naszym dzikim kraju. We wszystkich zasadniczo jest to samo, jednak w dość licznych kombinacjach zestawień i dodatków. Co ciekawe, dużo zmieniło się w Ameryce, odkąd byłam tu ostatnio: da się tutaj żyć zdrowo! (Amerykanie mają na to prawdziwą szajbę, wszystko musi być świeże i naturalne, z podanymi kaloriami itp., co często przyjmuje jakieś groteskowe formy nawet). W prawie każdym faście dostanę sałatkę, a serwowane ogromne porcje w KFC i Wendy's wprawiły mnie w kulinarną ekstazę (mieszanka sałat, grillowany kurczak, orzechy lub migdały, ser pleśniowy lub parmezan, owoce: kawałki świeżych jabłek, żurawina albo borówki i truskawki). (W ogóle mięso i owoce to bardzo tutaj chyba na topie zestawienie; choć nie jest to moja naczelna preferencja, to u Chinczyka w Las Vegas zjadłam też przepyszne, rewelacyjne żeberka z truskawkami). Nawet w „meksykańskich” sieciówkach da się zjeść lekkie, smakowite rzeczy, a w marketach można kupić ogromne zestawy przygotowanych, świeżych warzyw na platerach od razu z zestawem dipów. Życie ratuje mi też mocno tutejszy Subway (znienawidzony przez Macieja), serwując (inaczej niż w Polsce) bogate, przepakowane sałatą, mięsem i warzywami kanapki na dość smacznym, pełnoziarnistym pieczywie. Inne fastfoodowe odkrycia kulinarne: onion rings jako dodatek i awokado w kanapce!


TURYSTYKA KULINARNA
Jemy też w dinerach, dokładnie takich jak z amerykańskich filmów, i można tutaj trafić już różne takie niezwykłe, lokalne smaczki. Do najlepiej wspominanych należą knajpki prowadzone przez Indian (z czymś, co określiłabym jako kuchnię fusion, serwowanie potraw na tzw. fry bread, takim smażonym pieczywie), świeżutkim barem sałatkowym i pysznymi zupami (ciemny rosół na wołowinie albo kwaśna zupa śmietankowa z kawałkami ziemniaków). Wyprawa wzdłuż wybrzeża okazała się kulinarną ekscytacją dzięki clum chowder (pysznej, gęstej, białej zupie z owoców morza, często serwowanej w chlebku), sałatce z krabów i krewetek oraz smażonej mieszance orzechów…

A tak się jada w Monterey!
SŁODYCZE I INNE PRZEKĄSKI
Problem jedzenia w Stanach jest taki, że wszystkiego jest odrobinę za dużo (jak dla mnie) i wszystko jest za słodkie; prawdopodobnie przez to, że lubią tutaj dodawać masy karmelu i masła orzechowego (ja niespecjalnie, ale pozdrawiam wszystkich co to wiem dobrze, że mieliby tu używanie;). Lubią też takie słodko – słone kombinacje, przez co np. musiałam wylać swoje piwo o smaku solonej limonki (przyznaję, miałam tu parę nietrafionych eksperymentów spożywczych). Testuję tymczasem moje ukochane Oreo, które tutaj występuje w tysiącu odmian (bez szału – oprócz lodowego sandwicza nic mnie nie powaliło). Sundae, które uwielbiam (lodowy deser z gorącym, gęstym sosem), ze względu na serwowane rozmiary, zdołałam wciągnąć tylko raz (a właściwie, 1/3 najmniejszej porcji, którą wzięłam). Lody są chyba najpyszniejsze na całym świecie, a Hagen Daaz rządzi i ma chyba jakiś milion rodzajów smaków… Do ciekawostek należą „cold stone bars”, gdzie desery lodowe przygotowuje się zagniatając w lody rożne dodatki typu słodycze, ciastka, posypki (na zimnej płycie), na oczach delikwentów. Spróbowaliśmy raz – nie do przejścia dla przeciętnego Europejczyka;)
Warto też dodać, że z kolei w drodze / na szlaku wcinamy głównie batony typu granola / musli (czekolada się rozpuszcza) z owocami i orzechami, których tutaj jest ogromny wybór i ku mojej uciesze nazywają się protein bar, energy bar, albo (moje ulubione) re-charge bar. No i czas na odkrycie, dzięki Watsonowi: dżerki! Beef jerks, czyli suszone płaty wołowiny, które nie dość, że są całkiem, całkiem, to jeszcze sprawiają, że czuje się jak Dany T., która na pustyni też przeżuwała przecież podobne rzeczy! :)

Nasze Sundae;)
Fabryka cukierków
Watson prezentuje dżerki
KAWA
Jak wiadomo, ja bez kawy nie mogę i dobra kawa stanowi moją nieustanną tutaj tęsknotę. Jest serwowana dość słaba i kwaśnawa lura bez mleka (lub z mieszanką mleka i śmietanki z pudełeczka), a na moje zapotrzebowanie na ciepłą herbatę reakcją jest najczęściej niedowierzanie (nadal nie przemogłam się do tutejszej „sody”, czyli tych wszystkich gazowanych napojów na czele z colą, serwowanych zawsze w plastikowych, wielkich kubasach z ogromną ilością lodu). Logo Starbunia budzi zatem moje ciepłe uczucia (Starbucks jest absolutnie wszędzie, mają małe stoiska niemal w każdym spożywczaku), ale dobra kawa jest dość droga. Co ciekawe, pytają, czy chcę capuccino „more dry or more wet”- więcej pianki czy mleka.

ŚNIADANIA
Śniadania motelowe i hotelowe w tym stylu, który tutaj mają, u nas pewnie by nie przeszły. Najczęściej dostajemy mufinki (jak Boga kocham, jeszcze trochę i nabawię się wstrętu), pieczywo tostowe o smaku waty, jakieś owoce (głównie banany), jak mamy szczęście to dają jogurt (niezbyt smaczny), a czasem można nawet sobie zrobić gofry z takiej półprzemysłowej maszyny, która dozuje gotowe ciasto (aż się boję myśleć, czym faktycznie jest ta breja). Na kempingach królowały u nas całkiem przyzwoite puszki Cambella i zupki w proszku, ale ja się (tak całkiem) nie dałam – znalazłam rewelacyjną owsiankę do zalewania wrzątkiem (rewelacyjną w sensie, że lista składników nie wołała o pomstę do dietetycznego nieba, a smakowało to wybornie – zwłaszcza taka z wiśniami i pistacjami). Mogę się też przyznać, że po moim kempinagowym kryzysie w obozie uchodźców w Yosemite, aby podnieść sobie morale, postanowiłam wydać 13 dolków na „all you can eat breakfast buffet” i poszłam na całość. Jajecznica, bekon, harsh brownies, black pudding, warzywa, szaszłyki, naleśniki z syropem klonowym i ciastka z bananem, orzechami i cynamonem uratowały moją psychiczną gotowość do wyjścia na 12 godzin w amerykańskie góry.

Aktualnie nadaję z Los Angeles. Czekają nas już wyłącznie wielkomiejskie rozrywki, a wracamy do Was całkiem niedługo. Wrażeń moc! Zatem bez odbioru netowego i czekajcie na relacje "live!"


poniedziałek, 9 lipca 2012

Wildlife

Zamiast zoologicznych zaległości z tygodni poprzednich, wrzucam fotki z dziś. Kraby, rozgwiazdy, 3 gatunki płetwonogich, wydry i ptoki, wszystko w ilościach niezliczonych. Na publikacje czekają gady, płazy, ptaki, kopytne, setki różnych sciuridae oraz fotodokumentacja z trzech oceanariów.

P.s. Widzieliśmy pojedynek łani mulaka z szopem, niestety byliśmy bez aparatów.











Franciszek zwany Świętym

Jak co bardziej wnikliwi czytelnicy zapewne zauważyli, częstotliwość wpisów (a zwłaszcza tych sensownych, moich) jest ostatnio skandalicznie niska. Wytłumaczenie tego fenomenu okazuje się dość trywialne - po prostu narzulicliśmy sobie takie tempo zwiedzania, że nie ma kiedy spisać przemyśleń czy też nawet zrzucić zdjęć. A jak czas się znajdował, to zwykle nie było łączności ze światem.

A w tak zwanym międzyczasie działo się, i to sporo.

Zajechaliśmy między innymi do znanej z paru filmów miejscowości z dużym, czerwono-pomarańczowym mostem. No i spotkało nas tam wielkie zaskoczenie. Otóż, trafiliśmy na miasto, w którym faktycznie da się mieszkać!

O San Francisco pisać można wiele, tak więc aby zachować jakikilwiek porządek posłużę się listą.

1. Klimat - przyjemnie chłodno! Latem od oceanu niemal każdego dnia wkrada się zimna mgła, którą tubylcy nazywają żartobliwie naturalną klimatyzacją. Tak więc jest kilkanaście stopni, wieje jak cholera, i jest całkiem przyjemnie.

2. W przeciwieństwie do LA (które to miasto od tej wyprawy w mojej klasyfikacji ogólnej pod względem urokliwości plasuje się gdzieś między Bytomiem a Wałbrzychem) centrum jest tu zamieszkałe, i widać że żyje. Skepy, knajpy, ludzie - nie tylko bezdomni, ale o tym później - sprawia wrażenie normalnego, Europejskiego miasta.

3. Europejskość właśnie - ulice szerokości względnie normalnej, zabudowa jak na Stany bardzo gęsta, co więcej - wszystko w zasięgu spaceru!

4. Ukształtowanie terenu - wyobraźcie sobie ullice o nachyleniu ok 30 stopni. No właśnie!

5. Pacyfik, zatoka, i wszystko co się z tym wiąże. 

6. Golden Gate! Arcydzieło inżynieryjne, piękna konstrukcja. Do tego, budowla ta jest ledwie 30 lat starsza od najstarszych zabytków Zachodniego Wybrzeża!

7. Bezdomni. W prawdzie jest ich mniej niż w San Diego (6.400 vs 9.800), ale zachowują się dość natarczywie. W SD po prostu byli, ale nie zaczepiali nikogo, tutaj niestety przejście 50 metrów bez prośby o drobne w centrum nie wchodzi w grę. 

Poniżej parę rycin.














Grypsujący w chmurach 

 Plaża z widokiem na pierdel





czwartek, 5 lipca 2012

Camp Blood

Przychodzą kiedy śpisz...





Obozowisko im Jasona Voorheesa pod Sequoia NP, jakieś trzy dni temu.

P.s. Zgubiłem swój usański tel, sms ślijcie na stary polski!

środa, 4 lipca 2012

Człowiek w czerni...

...uciekał przez pustynię, a rewolwerowiec podążał w ślad za nim. Pustynia stanowiła kwintesencję wszystkich pustyń...

wtorek, 3 lipca 2012

Viva LV!

Wszystkich naszych fanów zapewniamy, że żyjemy i że wycieczka odbywa się zaplanowanym trybem. Krótka przerwa w nadawaniu związana była z morderczym rajdem po Dolinie Śmierci, pościgiem policyjnym za nami, zachwytem nad Największym Termometrem Świata, a także atakiem niedźwiedzia.

No ale to wszystko już za nami, czas więc na wspominki z Las Vegas, najpiękniejszego miejsca, jakie widziałem w ostatnim czasie, a konkretnie w życiu. Nie wierzcie w opowieści o vegasowkim kiczu, szmirze i tandecie. Przy całej swojej specyfice miasto to potrafi na swój przewrotny sposób zachwycić, dostarczając strawy umysłowej zarówno prymitywom, jak i światłym umysłom.

Gdyby nie bohaterka mojego poprzedniego posta - temperatura - Vegas byłoby rajem na ziemi.

P.S. Jeśli kiedyś będziecie w okolicy, wpadnijcie też do Goodsprings - miasteczka znanego z Fallouta: New Vegas, gdzie możecie zwiedzić autentyczne lokacje i spotkać prawdziwe postacie z tej gierki. Fotodowodami w tym zakresie dysponuje Watson.

Hotel Excalibur,  w którym mieszkaliśmy
- odtworzona w najdrobniejszych historycznych
szczegółach siedziba króla Artura
Cały świat na wyciągnięcie ręki - Egipt...

...Nowy Jork...
...starożytny Rzym...
...Wenecja (zdjęcie wykonane na II piętrze o 2.00 w nocy, jakby kto pytał)
Najmłodszych Vegas zaprasza na show piracki!
...a fanów Linuxa do zabawy w hackerów.